Alpejska perła Włoch. Wracamy do Włoch – część VII
19 października, 20224 min read
Większość z Was pewnie nie miała okazji spać na dziko w samochodzie, vanie, camperze lub czymkolwiek innym, co podczas wyprawy jest waszym domem. Być może jednak ktoś miał okazje spać na łonie natury np. w namiocie. Jeśli tak, to znane jest to uczucie, gdy ciepłe, poranne słońce puka do okien i budzi Cię. Wyobraźcie sobie teraz takie coś… Wspomniane promienie powodują, że otwieracie oczy. Otwieracie drzwi w samochodzie i widzicie coś takiego.
Każdy lubi spędzać czas podczas podróży na swój sposób — tutaj nie ma żadnej dyskusji i trzeba to uszanować. Niektórzy odpoczywają leżąc tydzień na plaży, a inni, jeżdżąc w tym samym czasie na rowerze po górskich serpentynach. My zdecydowanie lubimy ten tryb, którym podróżujemy. Wstajemy rano, przygotowujemy sobie śniadania — zazwyczaj w pięknych sceneriach. W ciągu dnia zwiedzamy lub przemieszczamy się pomiędzy kolejnymi punktami. A wieczorem odpoczywamy, robimy kolacje, pijemy lampkę wina lub robimy sobie drinka. Włączamy serial, czytamy książkę i idziemy spać przy lekko uchylonych oknach by można było puścić zapach świeżego powietrza oraz wszystkie odgłosy danego otoczenia.
Tego ranka się nie śpieszyliśmy. Wiedzieliśmy, że musimy wyjeżdżać z Dolomitów i chcieliśmy nacieszyć się tymi górami tak bardzo, jak tylko to możliwe. Rozstawiłem swoje stanowisko kulinarne i odpaliłem kuchenki. Musieliśmy dojeść resztkę makaronu z poprzedniego dnia a dodatkowo ugotowałem parówki. Dziwne połączenie, ale trzeba było powoli dojadać wszystko z naszej lodówki. Wokół zieleń i cisza, którą raz na jakiś czas przerywał przejeżdżający samochód. Na trawce wokół rozkwitały krokusy a słońce wychodziło zza gór i coraz bardziej rozgrzewało. Uczucie to polecam każdemu, po prostu mistrzostwo.
Dla mnie jedną z najbardziej ulubionych czynności, które mam możliwość wykonywać podczas podróżowania naszym Berlinkiem jest zdecydowanie możliwość przyrządzania posiłków w takich sceneriach. Czuje się wtedy niczym mój ulubieniec – Robert Makłowicz, co prawda brakuje trochę umiejętności, by porównywać się do ów mistrza, ale trochę praktyki i będziemy mogli konkurować.
Zjedliśmy, spakowaliśmy się i zaczęliśmy uwieczniać naszych ostatnich chwil w Dolomitach. Puściłem drona a Anita wzięła się za robienie zdjęć telefonem. W takich okolicznościach czas poświęcony na uwiecznienie tych miejsc płynie szybko, dlatego późno wyjeżdżamy w kierunku kolejnego punktu. W planach dziś mamy dojazd do San Marino oraz wejście na najwyższy szczyt, który chcemy zdobyć w ramach Korony Europy.
W końcu udaje nam się wyjechać. Ruszamy krętymi drogami, które wiją się pomiędzy wierzchołkami pasma Dolomitów. Bardzo przyjemnym problemem — jeśli można tak to nazwać — jest to, że podróżując samochodem można stanąć w każdym miejscu. My stajemy dosłownie w każdym, przez co droga strasznie się dłuży. Stanęliśmy już po kilkudziesięciu minutach, by puścić ponownie drona. Już o tym mówiliśmy, ale ta zieleń w alpach… no jest obłędna…
Starczy tego dobrego, czas goni a my mamy jeszcze sporo kilometrów do zrobienia. Co chwile mijają nas samochody marki Porsche, nasz Berlinek chyba chciał się wtopić pomiędzy nie i jechać z nimi, więc ruszamy. Jednak po raz kolejny musimy stanąć, bo widoki, które są nie pozwalają na to, by przejechać dalej. Zatrzymujemy się w Santa Caterina. Miejscowość otoczona wielkimi górami, w której na środku jest piękne alpejskie jezioro. No jak tu przejechać obojętnie i nie nagrać tego z drona? Nie da się więc poświęcamy kolejne 15-30 minut na postój w tym miejscu.
Decydujemy, że tylko jeszcze jeden postój na zatankowanie gazu i później nie ma przeproś, musimy trochę nadrobić drogę. Tak też robimy, w końcu tankujemy tańszy gaz, różnica pomiędzy austriackim gazem a włoskim to ponad 60 euro centów (Austria ~1.3 Euro, Włochy ~0,7 Euro). Na tańszym gazie jakoś szybciej się jedzie. Ruszyliśmy pełną parą i szybko docieramy do wybrzeża Laguny Weneckiej i Adriatyku. Wjeżdżamy na drogę krajową 309 i przed nami baaardzo długa prosta. Do naszego celu mamy około 3 godzin więc ja skupiam się na tym by spokojnie i bezpiecznie dotrzeć, a Anita na nauce do egzaminu, który już pojutrze.
Godzinę przed San Marino sprawdzam, w jakich godzinach jest otwarta baszta, na którą trzeba wejść w ramach potwierdzenia tego, że było się na najwyższym szczycie i… okazuje się, że będziemy po czasie… Chwila dyskusji, zastanowienia się co robimy i zmiana planów. Jedziemy jeszcze dalej do miejsca nam znanego, w którym nocowaliśmy podczas powrotu do Polski z Włoch, miesiąc temu. Powoduje to wydłużenie drogi o ponad dwie godziny, jednak dzięki temu jutro będziemy szybciej na miejscu.
W końcu dojeżdżamy i przejeżdżamy przez Asyż, w którym miesiąc temu zgubiliśmy naszego drona i wjeżdżamy na teren rezerwatu Monte Subasio. Podobnie jak ostatnim razem tak i teraz, drogę przecina nam spacerujący borsuk. Dojeżdżamy na miejsce i rozkładamy się przy niebie pełnym gwiazd. Pora na odpoczynek, bo rano trzeba wstać na spektakl zafundowany przez naturę.
Dziś udało się nadrobić — to już pokonane około 2 600 km, jutro już będziemy na miejscu w oczekiwaniu na egzamin.
Zapisz się do newslettera, by dostawać informacje, które nie będziemy publikować na stronie. Podróżnicze ciekawostki, ciekawe oferty na loty oraz wiele, wiele innych.