Uciekamy! Wracamy z Włoch! – część X

Wyruszyliśmy z Pozzuoli, a więc seria zmienia się z „drogi DO Włoch” na „drogę Z Włoch”. Po przyjeździe do Polski, po naszym 6-miesięcznym pobycie we Włoszech, byliśmy trochę zrażeni Włochami. Szczególnie dotyczy to spraw organizacyjnych oraz ogólnego funkcjonowania we włoskim świecie. Teraz jest inaczej, wyjeżdżamy z niedosytem, że opuszczamy Pozzuoli. Już tęsknimy za naszymi włoskimi znajomymi, za różnymi rytuałami i tym, czym żyliśmy tutaj na przełomie lutego i lipca. Jednak na horyzoncie pojawił się problem, który powoduje, że musimy jeszcze szybciej uciekać.

Tak mniej więcej wyglądała mapa dla Włoch, wszędzie gwałtowne burze z konkretnymi ulewami. My w samochodzie i musimy znaleźć gdzieś okno pogodowe na noc, tak byśmy byli bezpieczni. Wyjeżdżając z Pozzuoli, już zaczyna padać, patrzymy na prognozy, na mapy pogodowe, na radary i decydujemy się udać w okolicę pomiędzy Pescarą a Ankoną. Tam jest szansa na uspokojenie się pogody i spokojne spędzenie nocy. 

Przebijamy się przez konkretne burze. Nie widziałem jeszcze tylu wyładowań w okolicy. Niebo było niczym stroboskopy na dyskotece. Kilka razy musieliśmy stawać na stacjach paliw pod zadaszeniem, bo deszcz tak lał, że nic nie było widać a blaski, które generowała burza, powodowały konkretny wzrost adrenaliny. W końcu jednak udaje nam się dotrzeć do Ankony i tu już jesteśmy bezpieczni, rozkładamy się i zmęczeni podróżą idziemy spać na parkingu dla kamperów.

Z rana pakujemy się i jedziemy, na szczęście, na razie jesteśmy bezpieczni i pogoda na chwile odpuściła, więc kierujemy się na północ. Po drodze chcemy jeszcze zatrzymać się na ostatnie spotkanie z morzem. Patrzymy w internet o informacjach dotyczących wczorajszej burzy. Oczom ukazuje się pełno informacji o tym, że 10 osób zginęło i ogólna tragedia w regionie.

Zatrzymujemy się po drodze, byśmy mogli popływać ostatni raz. Trafiamy niestety na plaże niedaleko ujścia rzeki, która po ulewach z poprzedniego dnia, zmieniła kolor morza i widok był niecodzienny — niestety nie mamy z tego zdjęcia… 🙁


Pieski ganiają po wodzie, a my chwile spacerujemy i zbieramy muszelki. Pakujemy i jedziemy dalej, decydujemy się zajechać do San Marino, zdobyć najwyższy szczyt tego państwa.

Dojeżdżamy i kierujemy się na spacer, widać pełno sklepów z dość tandetnymi przedmiotami-pamiątkami. W sklepach często można spotkać polskie napisy, sugerujące, że obsługa potrafi rozmawiać w tym języku. Kierujemy się jednak w najwyższego punktu San Marino – Monte Titano. Wieża, na która trzeba udać się by uznać szczyt za zdobyty znajduję się w historycznej części i co nas nie dziwi z naszym szczęściem – jest zamknięte…

Wracamy więc i zauważam pamiątkę dla nas, Żabkę na słońce, która tańczy sobie w naszym samochodzie i towarzyszy nam w podróżach, aż do dziś.

Niestety, nie mamy zbytnio czasu bo popołudnie i wieczór zapowiada powtórkę z wczorajszej rozrywki. Decydujemy się jechać w kierunku jezioro Como i dojechać tak daleko jak to możliwe, gdyż tam prawdopodobnie noc będzie spokojna. 

Docieramy koło północy i trafiamy na parking nad samym jeziorem Garlete, jest to mniejsze jezioro graniczące z jeziorem Como, tuż obok Lecco. Kolejne 500km za nami, jesteśmy już na samej północy i jutro już czeka na nas wyjazd z Włoch i wjazd do Szwajcarii, na którą nie możemy się już doczekać.

Jednak jak się okaże w kolejnej części, znowu spotka nas nieszczęscie.