(NIE)udana wyprawa po 3-tysięcznik! – Ruszamy na Groser Hafner!

2925 metrów n.p.m. tyle metrów miał mój najżywszy szczyt, który udało mi się zdobyć. Musała, najwyższy szczyt Bałkanów, Europy Wschodniej oraz Bułgarii. 2925 to nadal dwutysięcznik, których już trochę na swoim koncie mam. Jednak będąc tam na szczycie, czułem pewien niedosyt. Niedosyt, który łatwo mogłem zmierzyć. Bo do nasycenia się brakowało 75 metrów. Czyli tyle by móc powiedzieć, że zdobyłem swój pierwszy trzytysięcznik. Tak w głowie zrodził się wtedy plan, by jeszcze w tym roku na swoje konto dorzucić szczyt mierzący ponad 3000 metrów.

Nie można było normalnie pojechać i zdobyć szczyt, trzeba było trochę skomplikować sobie sprawę. Wpadłem na pomysł spróbowania zdobycia, a właściwie dojechania do szlaku prowadzącego na ten szczytu autostopem. Ponad 1000 kilometrów i ja inaugurujący swoją przygodę z łapaniem stopów. Szybki kurs w sieci polegający na tym, jak to wygląda na początku oraz na co zwrócić uwagę i jak się przygotować. Sprawdzenie informacji na Wikipedii dla autostopowiczów — hitchwiki.com i mogłem ruszać.

Na obrzeża Warszawy odwiozła mnie Anita z psami i tam już byłem skazany na siebie. Po godzinie mam stopa, aż pod same Katowice. Przez tę godzinę myślałem kilka razy o skończeniu tego, bo po prostu brak mi było cierpliwości. Jednak wytrzymałem i ruszyłem. Tak dotarłem pod Katowice, gdzie od razu zacząłem łapać drugiego, bo zaraz miało się ściemnić. Udało się ponownie się dość szybko jednak dużo podróż tym razem trwała dużo krócej. Okazało się jednak, że nie będzie MOP-u po drodze i muszę wysiąść za zjazdem z autostrady. Okazało się, że w Bytomiu. Nie widziałem tam odpowiedniego miejsca do stopa, więc szybko sprawdziłem jak wygląda mapa i no, krótko mówiąc, byłem trochę w miejscu, do którego słońce nie dociera. W przysłowiowej du…ekmmmm…

Szybko sprawdzam jak dojechać do jakiegoś wygodnego punktu-wg mnie, niedoświadczonego autostopowicza — i ruszam. Ląduje w okolicy autostrady, jednak decyduje się, że czas iść spać, bo najzwyczajniej w nocy mogą ludzie się mnie bać, wziąć na stopa po nocy. Rozkładam namiot, gotuje makaron i wychylam Miłosława z nutą cytrusów zakupionego w pobliskim Lidlu. Dzień pierwszy udało mi się przetrwać i pokonać około 350 kilometrów.

Dzień drugi rozpoczynam wcześnie, bo około 7-8, chce złapać kogoś kto może będzie jechać do pracy do pobliskiej Ostrawy. Kartka i ruszam przed wjazd na autostradę. Godzina i potrzebna zmiana planu. Na mapie znajduje MOP, który jest oddalony o około godziny drogi. Plecak na ramię i zasuwam szybko, bo pogoda na najbliższe dni jest taka, że lepiej bym dojechał tam jak najszybciej. Docieram kolo 11 i niestety już widzę, że jest to zwykły MOP, bez stacji paliw i sklepów. Co to znaczy? Znaczy to, że jest tu bardzo mało osób, które zajeżdżają. Stoję tak godzinę, leci kolejna i decyduje się popytać kierowców ciężarówek, które pauzują. Niestety nie udaje się. Notabene tych ciężarówek było raptem tylko z 10. Stoję tak jeszcze jakiś czas, patrze na nadchodzącą pogodę i trudno. Idę na drugą stronę autostrady. Zielonym mostem przeznaczonym dla jeleni i próbuje łapać stopa na Warszawę. Łapie w ciągu 15 minut… Przypadek czy znak, by wrócić. Godzina 18 a ja robie niespodziankę Anicie, która nie wiedziała, że wracam. Koniec przygody z autostopowaniem na ten moment, ale czy koniec przygody z głównym celem, czyli zdobytym trzytysięcznikiem?

 

Już w drodze powrotnej zdecydowałem, że pojadę czymś co raczej będzie łatwiejszym transportem. Co może być łatwiejsze niż Berlinek? Do mojej podróży chciał się przyłączyć mój bratanek. Skoro dwóch chłopów chce jechać to trzeba wziąc trzeciego do kompletu. Rudy Tadeusz dołącza do ekipy wyprawowej.

II PODEJŚCIE

Wyjeżdżamy w niedziele 24.09. Wystawiamy przejazd na BlaBlaCar, tak by wyjazd był, jaki najbardziej budżetowy. 11:00 żegnamy się z Anitą i Sisi, zabieramy parę do Zabrza i lecimy. Cel? Pojechać jak najdalej dziś. Zostawiamy naszych pasażerów w Zabrzu na konto wpada 130 zł za ten odcinek i ruszamy ku granicy z Czechami. Po drodze jeszcze tankowanie i meldujemy się w Ostrawie, która okazuje się pusta. Ludzi prawie tam nie ma, wszystko pozamykane. Zjadamy kebaba, spacerujemy z Tadkiem, by rozprostować nogi i decydujemy się, że dojedziemy do Brna. Tam znajdujemy parking i idziemy na miasto, by napić się piwa po całym dniu siedzenia w samochodzie.

Brno daje nam więcej możliwości ze względu na to, że są tutaj ludzie, którzy korzystają po prostu z tego co miasto oferuje, ale nie o miastach w sumie tu miało być. Czas w końcu powiedzieć trochę o naszym celu, właściwie to moim celu wyprawy.

 

Grosser Hefner to szczyt o wysokości 3 076 metrów co czyni ten szczyt jednym z wybitniejszych w regonie. Leży na granicy parku narodowego Wysokie Taury, który jest jednym z największych parków narodowych w Europie.

Dlaczego ta góra? Dużo patrzyłem apropos trzytysięczników dla kogoś początkującego. Wybór padł na ten szczyt, ze względu, że jest to najbliżej położony szczyt od Polski raz dlatego, że nie wymagał użycia dodatkowych zabezpieczeń w postaci, chociażby lonży.

MALTA - NIE KRAJ A WYSOKOALPEJSKA TRASA

Dojeżdżamy pod wjazd na trasę alpejską, która jak się okazuje jest płatna. Fu*k… nici z budżetowego wyjazdu, bo wjazd wg tablicy to 22 Euro za dzień! Więc wychodzi, że 44 Euro czeka na wydatek. A tyle to budżet zakładał jesli chodzi o autostop…

No, ale jak to się mówi? Głupi ma zawsze szczęście? W dniach 25-26 kasa jest zamknięta, a informacji o tym, że trzeba zakupić bilet w inny sposób nigdzie nie ma. Także wjeżdżamy za darmo. Robi się już ciemno, ale po trasie mijamy piękne tereny, które oferują mnóstwo tras górskich, wodospadów i krajobrazów. Dojeżdżamy koło 20:00 na koniec pod parking, gdzie rozkładamy się i chcemy sobie ugotować, a w międzyczasie Łukasz podejmuje decyzje, że wyjdzie ze mną i może uda mu się dotrzeć do schroniska. Tak, by też skorzystał z tego wyjazdu i spróbował swoich sił na alpejskiej trasie.

Pakujemy się wiec na jutro rano, jemy i idziemy spać, a budziki nastawiamy na 5:00.

Ciężko się wstawało, bo było strasznie ciemno, w każdym razie 7:00 wychodzimy. Ja, Łukasz i Tadek i kierujemy się ku pierwszemu naszemu przystankowi położonym na półmetku trasy – jednak dopiero od niego miała się zacząć przygoda, ale o nim za chwile.

NO TO ZACZYNAMY!

Pierwsze 3 kilometry trasy wiedzie poprzez kosodrzewiny po wąskiej ścieżce, która mimo tego, że wydaje się dość stabilna to może spowodować niemały problem gdy źle położymy nogę. Mapy.cz pokazują tylko 197 metrów w górę i 96 metrów w dól w jedną stronę na tym odcinku. Szczerze? Nie mam fajnego sprzętu do mierzenia pokonowania różnic wyskościowych jednak te wyskości na tym fragmencie dla mnei były sporo większe. Tutaj też Łukasz – bardzo mądra i dojrzała decyzja – stwierdza, że nie da rady iść dalej. Śliskie kamienie, niepewna ścieżka i nieduże doświadczenie spowodowały, że podjął rozsądną decyzję i brawo dla niego za to. Góry nie uciekną.

Ja zabieram Tadeusza i ruszamy dalej i wychodzimy na piękną polanę otoczoną alpejskimi szczytami – Krumpenkar. Polana ta jest jednym wielkim bagnem spowodowane tym, że zewsząd spływały różne strumyki, często tworząc niesamowite wodospady. Jest godzina 8:20, jako że jest płasko i nie ma nikogo to puszczam Tadka by sobie pochodził własnymi ściezkami. Pamiętajmy, by puszczać psy tylko wtedy gdy to dozwolone oraz gdy wiemy, że wróci na nasze zawołanie. Na szczęście rudy wie, że jak przyjdzie do mnie to dostanie smaczka więc chętnie wraca. Odpoczywam idąc doliną aż dochodze do pierwszego trudniejszego podejścia znajdującego się w pobliżu szczytu Gamsleitenkopf (2346m.)

Dochodzę i mijam ostatnie zabezpieczenie w postacią furtki i moim oczom pokazują się niesamowite widoki. Pogoda tego dnia no cud, miód malina! Za mną już 4.2 km, a do przystanku, w którym się zatrzymam na śniadanie zostało już tylko 1.5 km prawie po płaskim.

POLSKI ASPEKT

I tak płaską drogą – mijając świstaki – docieram do polskiego aspektu na tej trasie do schroniska Kattowitzer Hütte. Jak można wywnioskować po nazwie może mieć on możliwość z Polskimi Katowicami. Tak też jest. Kattowitzer Hütte został wybudowany przez katowickich turystów.

Trochę o schronisku, więc jeśli nie interesuje Cię historia, a w sumie jest ciekawa z punktu widzenia tego polskiego aspektu to zapraszam niżej 🙂

“Schronisko to efekt staranności katowickiej sekcji Deutscher und Österreichischer Alpenverein w Wysokich Taurach, osiągając imponującą wysokość 2320 metrów n.p.m., stojąc u stóp Grosser Hafnera, najdalej wysuniętego na wschód alpejskiego trzytysięcznika (3076 m n.p.m.).

Należy zaznaczyć, że nie było to pierwsze śląskie schronisko w Alpach. Wcześniej swoje obiekty postawiły wrocławska (w 1882 roku) i gliwicka (w 1900 roku) sekcja DuÖAV. Katowiczanie nie zamierzali pozostać w tyle i w roku 1914 zakupili działkę pod szczytem Wielkiego Hafnera (3076 m n.p.m.). Jednakże wybuch I wojny światowej pokrzyżował te plany, a po jej zakończeniu Europa wyglądała już zupełnie inaczej.

Katowice znalazły się w Polsce, część członków stowarzyszenia wyjechała z miasta, a samo stowarzyszenie zmieniło swoją nazwę, stając się niezależnym od DuÖAV (chociaż zachowano nazwę DAV Kattowitz na pamiątkę “starych czasów”). Nie zmienił się jedynie przewodniczący (nadal był nim dr Arendt, chirurg z Katowic) i siedziba, która pozostawała w budynku przy skrzyżowaniu obecnej ulicy Jagiellońskiej i Królowej Jadwigi w Katowicach.

Kim byli pierwsi członkowie DAV Kattowitz? Z tego, co wiadomo, przeważali w nim osoby zamożne, o dochodach pozwalających na takie “fanaberie” jak turystyka górska. Stowarzyszenie było otwarte na różne nacje i wyznania (choć przeważali w nim katowiccy ewangelicy). Pomimo tumultów historycznych, członkowie stowarzyszenia nie zapomnieli o marzeniach o własnym schronisku, i wreszcie w 1928 roku, dekadę po zakończeniu Wielkiej Wojny, rozpoczęły się prace nad budową obiektu.

Dwa lata później, 27 lipca 1930 roku, schronisko zostało uroczyście otwarte. W ciągu niemal 85 lat, które minęły od tego czasu, schronisko przeszło wiele zmian. Obecnie posiada nowy dach, kolektory słoneczne, baterie fotowoltaiczne na dachu, generatory elektryczne oraz jedyny w swoim rodzaju “lodówkę”, chłodzoną wodą z przepływającego obok strumienia. Obfituje także w śląskie akcenty – każdy pokój jest nazwany na cześć któregoś z górnośląskich miast (takie jak “Mysłowice”, “Laurahütte” czy “Katowice”), a na ścianach zawisły fotografie “ojców założycieli”.

Co do samego stowarzyszenia, to jak można się spodziewać, rok 1945 oznaczał jego zamknięcie w Katowicach. Większość jego członków wyemigrowała na Zachód, a nieliczni, którzy pozostali, nie chcieli podkreślać swoich alpejskich pasji. W dodatku, jak mieliby się przedostać przez “żelazną kurtynę” w kierunku Alp?”

— zrodlo: https://dziennikzachodni.pl/kattowitzer-hutte-slaskie-schroniska-w-alpach-przetrwaly-do-dzis-historia-dz/ar/3743205

Tak docieram do schroniska gdzie przywitało nas (chyba) małżeństwo. Pisze nas, bo dzielnie ze mną kroczy po swój trzystysiecznik Tadeusz. Tadek dostaje porcji smaczków a ja wyjmuje kabanosy i ser. Polecam takie połączenie! Ma w sobie tyle wartości odżywczych, a gdy dorzucicie do tego również czekoladę – tak jak ja – to macie niezły zastrzyk Energii.
Chwile probuje rozmawiać z Panią, która przynosi mi zamówiony napój i jest bardzo zachwycona tym, że Tadek rusza ze mną na atak szczytowy, który od tego miejsca już zaczyna być stromy i wymagać większej ilości przerw na wdechy i patrzenie gdzie się stawia nogę.

Wybija 10. Czas na ostatni najtrudniejszy fragment, który mam nadzieje pozwoli mi wpisać na swoje górskie konto swój pierwszy 3-tysięcznik
Pierwszym etapem było dojście do grani prowadzącej na szczyt Groser Hafner. Tutaj trochę mi przeszkadzał mój kolega z zespołu, który po zobaczeniu, że świstaki mieszkają w szczelinach kamieni zaczął ciągnąc tam nazbyt intensywnie. Po chwili jednak udaje nam się dojść do porozumienia i oferując mu w zamian smaczki ten decyduje się iść koło nogi.

Pierwszy spacer granią Tadeusza

11:00 i melduje się na grani prowadzącej na szczyt. Ostatnia prosta można, by rzec, jednak ta prosta to tak naprawdę Via Ferrata – co prawda klasy A, czyli po prostu zabezpieczona sztucznymi ułatwieniami. Jednak przypominam, że idzie ze mną Tadek! Tak więc powoli ruszamy i mijamy płaty śniegu. Ojj.. wróć.. Ja chce mijac a Tadek chyba stęsknił się za zimą i zaczyna się tarzać w tych płatach śniegu.
Wchodzimy coraz wyżej. Tadek tutaj pokazał swoją duszę PsiAlpinisty! Szedł tak ładnie po trudnym, jak dla psa terenie. Krok w krok. Patrzył jak ja idę i szedł tą samą drogą. Nie ciągnął i zostawał, no po prostu wiem, że jeszcze pewnie w wyższe góry gdzieś pójdzie. Oczywiście takie, które nie będą dla niego nazbyt niepotrzebnym ryzykiem.

tak dochodzimy do terenu pokrytego dziwnymi formacjami skalnymi, które nie wiem, czy były ustawione przez naturę, czy przez człowieka. U nas są kopczyki to może tam takie oto formacje? Nie mam bladego pojęcia.

Idę dalej i widzę po lewej stronie, mimo że niezbyt duży to i tak powodujący spore zaciekawienie i zachwyt lodowiec – Wastlkarkees. Kawałek dalej i niżej jezioro Rotguldenbach wraz ze schroniskiem znajdującym się o tak samo brzmiącej nazwie.

Mijam w końcu pierwszą osobę na szlaku, jednak zarówno ja, jak i on nie ma siły w tym momencie na Small talki. Jedynie Tadek zadowolony z dzisiejszej wyprawy chętnie by wszedł w dyskusje, ale na tę chwilę skupiamy się, by bezpiecznie dojść na szczyt. Rudzielec co chwile korzysta z mojej przerwy na oddech i znajduje płat śniegu, by zrelaksować się. Odkrył chyba w sobie dusze morsa podczas tej wyprawy.

12:00, po 5 godzinach od startu dotykam krzyża na szczycie i zdobywam swój pierwszy trzytysięcznik. Na szczycie jest też chłopak, którego mijaliśmy, a potem jednak daliśmy mu się wyprzedzić. Czy byłoby zdziwieniem, gdyby ten chłopak mówił po polsku? W sumie dla mnie nie. Podczas ostatnich wędrówek po bałkańskich szczytach to w sumie norma była, wiec czemu tutaj miałaby nie być? Tak więc okazuje się, że ów nowo poznany znajomy mówi po polsku, bo mimo tego, że jest Czechem to jego mama jest Polką. Tak więc siedzimy sobie na szczycie około godziny. Tadek dostaje puszkę karmy, która mu niosłem, ja zajadam ser, kabanosy i czekoladę, które popijam cudownym i ulubionym HefeWiezenem i o 13 nadchodzi czas na zejście. Chmury powoli nachodzą, jednak te chmury nie niosą ze sobą zagrożenia w postaci deszczu, ani burzy. Na szczyt dochodzi grupka 4 osob a my z Tadeuszem Powoli schodzimy i trafiamy na coś co już drugi raz mnie spotkało w górach.

WIDMO BROCKENU

Jeśli zna się jak działa i w jakich warunkach pojawia się widmo Brockenu to łatwiej jest je zauważyć. A więc co to jest to widmo brockenu? 

Widmo Brockenu to zjawisko optyczne, które można zauważyć m.in. w górach. Jest to efekt odbicia i załamania światła słonecznego na kroplach wody lub kryształkach lodu znajdujących się w chmurach, lub mgiełkach wokół osoby obserwującej. Widmo Brockenu jest często obserwowane, gdy osoba znajduje się na szczycie góry, a światło słoneczne pada na chmury lub mgły poniżej.

Szczyt zdobyty, widomo zobaczone drugi raz, jeszcze tylko raz i czar odczyniony i można ruszać. Jaka legenda? A no taka:

“Wśród taterników istnieje przesąd mówiący, że człowiek, który zobaczył widmo Brockenu, umrze w górach. Wymyślił go w 1925 i spopularyzował Jan Alfred Szczepański. Ujrzenie zjawiska po raz trzeci według tej legendy „odczynia urok” i szczęśliwiec może się czuć w górach bezpieczny po wsze czasy.”

Droga się mocno dłuży a ja czuje już zmęczenie w nogach powoli, ale w końcu widze schronisko, w którym ponownie robie przystanek na jakiegoś Weizena. Tadek dostaje pochwały od osób znajdujących się w schronisku, no bo przyznajcie sami ile znacie osobiescie psów, które zdobyły trzytysięcznik, ja znam jednego!
Czas na zejście. Zejście to tak się dłużyło, że ja myślałem już, że tam już zostanę. Zanim ja doszedłem do Ostatni odcinek (od miejsca, w którym się rozdzieliłem z Łukaszem) to myślałem, że się przekręcę i naprawdę. Niby mapy.cz pokazywało przewyższenie 1400 metrów w gore i w dol w dwie strony, ale bylem dużo bardziej zmęczony niż po 2 500-metrowym przewyższeniu w Fogararach.

W końcu widze z oddali nasz kochany niebieski i niezastąpiony rydwan. 17:00 melduje się na dole. 10 godzin wędrówki (w tym około 2 godziny na 3 przerwy) i otwieram zasłużonego niemieckiego pszeniczniaka zakupionego dzień wcześniej w sklepie. Ja już dzisiaj nie kieruje tylko świętuje, a na szczęście mam kierowcę więc czas do domu!


3-tysięcznik zdobyty, a jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia więc czas powoli szykować się na następny sezon. A planów na górskie podboje trochę jest

A jeśli chcesz przydatne informacje o tym, jak zdobyć ten trzytysięcznik, który nie jest może bardzo wymagający, ale na pewno wymaga jakiegokolwiek doświadczenia górskiego i odrobiony kondycji to już niebawem zbiorę wszystko i w formie przewodnika napisze jak tam dojechać, jak się przygotować i ogólne informacje praktyczne. Nie chcesz przegapić tej informacji? To śledź nas na naszych social mediach 🙂